mu. Zawdzięczamy mu też wiele, niedawno, nieproszony, przyszedł nam z pomocą i jeżeli jesteśmy dotąd jeszcze w Zielonce, to tylko jemu możemy zawdzięczać.
— Jakto? byłożby z wami tak źle...
— Cóż mam taić przed tobą? Interesa nasze nie są świetne, hypoteka obciążona, a dochody wcale nieosobliwsze. Zapobiegliwość Marci i oszczędne życie, jakie prowadzimy, byłyby nie ochroniły nas od katastrofy, lecz w chwili najkrytyczniejszej ksiądz przyszedł w pomoc i... wegetujemy dalej.
— Mówisz to takim tonem, jakbyś nie był kontent z takiego obrotu rzeczy.
— Nie mam się z czego cieszyć. Siedzę tu, bo tak chce siostra, a przecież jej samej w tem pustkowiu zostawić nie mogę, jednak gdyby byli Zielonkę sprzedali, miałbym rozwiązane ręce... Wiesz, Jasiu, że ja się tobie wydziwić nie mogę, słysząc, że masz zamiar osiedlić się tu na stałe. Przepędziwszy tyle lat w ogniskach cywilizacyi, wśród zupełnie innych warunków, osiąść w Bajkowszczyznie, chcieć tu strwonić najpiękniejsze lata życia, to niepodobieństwo!
— Zasada...
— Zasada! zasada! — rzekł z gorzkim uśmiechem Stanisław — doprawdy bawią mnie te wasze zasady! jest w nich coś tragi-komicznego, mój Jasiu. Robicie na mnie wrażenie człowieka, który mając ręce i nogi związane, zamierza wdrapać się na szczyt wysokiej wieży. Nie, nie, mój Jasiu, łudzisz się; gdy pobędziesz
Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/95
Ta strona została skorygowana.