lista w podróż się puszcza na całą noc za geszeftem.
Pan Jankiel wraca do codziennej swej roli, wraca do niej nie odrazu, lecz stopniowo. Siedzi jeszcze przy stole, nakrytym czerwoną serwetą i dojada resztki chały szabasowej, ma jeszcze na głowie czapkę z tchórza z aksamitnym kołpakiem, ale w głowie jego już się kotłują myśli o geszeftach: śpiewa jeszcze półgłosem, ale ze słowami pieśni już się mieszają cyfry.
Przez dwadzieścia cztery godzin był uczonym, nabożnym, wymownym, używał wszelkich rozkoszy: jadł, pił, spał, czytał — teraz myśli, od jakiego interesu należy tydzień rozpocząć i w którą stronę pojechać.
Właśnie w chwili takich rozmyślań stanąłem przed jego poważnem obliczem.
Przywitaliśmy się, jak dobrzy znajomi. Pan Jankiel zaraz przypomniał sobie nasze spotkanie na drodze.
Ośmieliłem się zapytać go o zdrowie.
Wstrząsnął się nerwowo.
— Trochę przeziębiłem się — rzekł — mam febrę...
— Nie jest to niebezpieczne, o ile mi wiadomo.
— No, tak; u nas mówią: „Purym nie święto, febra nie choroba, koza nie bydlę, kura nie ptak“.
— Bardzo pięknie mówią.
— Masz pan słuszność, jak u nas, co mówią, to jest naprawdę pięknie.
— Dlatego też głównie odwiedziłem pana. Chciałem, żeby mi pan wsypał w ucho trochę pereł. Przedewszystkiem, co tu słychać u was?
— Jak mam rozumieć u was? Bo, jeżeli pan chce wiedzieć o okolicy...
Strona:Klemens Junosza - Wyrwane kartki.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.