Strona:Klemens Junosza - Wyrwane kartki.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

gach, wszyscy jego sąsiedzi, no, i pan Jankiel Piernik również.
Jakżeby się obeszło bez niego?
Jest to generalny lustrator wszelkich gospodarstw wiejskich i najsumienniej zwiedza wszystkie pola, a że widzi, jak sokół, słyszy jak trawa rośnie i wie, co po czem jest, więc na poczekaniu obliczyć może spodziewany zbiór rzepaku, żyta, pszenicy, zbóż jarych, kartofli, wszystkiego, co już rośnie i co ma urosnąć dopiero.
On jeździ po swoim światku własnym ekwipażem.
Jest to wózek na dwóch kołach, na drewnianej osi, z hołoblami, o tyle pakowny, że przy dobrej woli może się w nim zmieścić dwóch izraelitów średniej tuszy, baryłka okowity, ćwierć zboża, niekiedy cielę lub kilka gęsi.
Prości ludzie nazywają to „tilbury“ biedką, ale w nazwie tej nie ma ani za grosz sensu. Ktokolwiek bowiem widzi nieco dalej, życie zna i ewolucye jego studyował, wie, że owa skromna, prosta, skrzypiąca bieda jest matką najpiękniejszych karet, a cioteczną babką pałaców.
Da ona kiedyś dużo do roboty heraldykom przyszłości, a kiedy wypadnie im budować drzewa genealogiczne, to przydadzą się spróchniałe dzwona i szprychy z tej biedki, a nawet klepki z maźnicy, do niej należącej.
Dobry nasz znajomy Jankiel Piernik jest to mąż niewielkiego wzrostu, tuszę ma średnią, brodę cokolwiek rudawą (czyste złoto!), oblicze zawsze uśmiechnięte, chociaż w miarę poważne.
Używa czapki aksamitnej, butów zabłoconych, kapoty z kamlotu, fajki porcelanowej i chustki czerwonej w żółte palmy. Ze-