ctwem tełegrafu, gdyż inaczej nie zdążyłyby nawet odpowiadać na tysiączne żądania swoich klientów...
Było dobrze. Przy okrągłych stołach ustawionych w czterech kątach salonu siedziało czterech stenografów — chodząc po pokoju w pysznym tureckim szlafroku i w fezce nieboszczyka Abdul-Azisa, na głowie dyktowałem im jednocześnie humoreskę, artykuł wstępny, wiersz i korespondencję z Egiptu. Nadworny mój litograf odbijał to natychmiast na maszynie pośpiesznej, a kilkudziesięciu chłopców ubranych w zielone kurty roznosiło te dzieci mego ducha do stu siedmnastu pism.
Tak, byłem współpracownikiem stu siedmnastu czasopism, a do utrzymywania rachunków z redakcjami utrzymywać musiałem trzech buchalterów z pensją 750 rubli rocznie każdemu.
Był u nas przyjęty zwyczaj, że nie mówiliśmy z wydawcami, dopóki nie zapłacili nam z góry dziesięć imperjałów za godzinę rozmowy, — był to jedyny środek pozbycia się ich uprzykrzonej natarczywości. Był piękny grudniowy poranek. Srebrny dzwonek oznajmił przybycie interesanta. Służący wniósł dziesięć imperjałów... domyśliłem się więc, że to przybywa wydawca. Jakoż istotnie drzwi się otworzyły i wszedł jakiś jegomość z orlim nosem, zgięty w kabłąk i zaczął się kłaniać od samych drzwi...
— Z kimże mam zaszczyt? zapytałem.
— Jestem proszę jaśnie wielmożnego pana Junoszy Dobrodzieja, Krystjan Bibulski wydawca
Strona:Klemens Junosza - Złote czasy.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.