Żeby się czasem, chociaż trochę, chociaż cokolwieczek popsuło...
Byłaby przynajmniej sposobność do zrobienia sobie pewnej przyjemności, wyjazdu za granicę do wód... Zapewne, że i ludziom zupełnie zdrowym nie jest wzbroniony wyjazd do Ostendy, do Ems, a choćby tylko w góry do Zakopanego, ale ciotka Klotylda rozsądnie zapatruje się na rzeczy i nie robi nic takiego, coby nie miało sensu, a niechże kto powie, czy jest sens włóczyć się po zakładach kuracyjnych, nie potrzebując kuracyi. Oczywiście niema, więc też ciocia Klocia tego nie czyni. Mogłaby wprawdzie udać się do wód i z innego powodu, ale nie ma jeszcze stanowczego zamiaru szukania szczęścia w małżeństwie. Niby w zasadzie, gdyby się coś odpowiedniego trafiło, to dlaczego nie, ale nic się nie trafia, a samej szukać nie wypada. Przytem jest tyle... tyle kłopotów.
Mieszkanko, złożone z pięciu dużych i ładnych pokojów, dla jednej osoby byłoby wystarczające, ale jak przyjadą goście ze wsi, jest stanowczo za ciasne. Zamienia się ono wówczas, jak sama ciotka powiada, na pewien rodzaj koszar damskich i psuje się w niem ład, a po odjeździe gości trzeba stracić ze trzy dni przynajmniej na przestawianie, froterowanie, trzepanie mebli — co ciotka w gruncie rzeczy bardzo lubi, ale się przytem ogromnie irytuje. Pod
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.