czterdzieści lat mieszkał, i o ile siły w starych nogach pozwoliły, wbiegł na pierwsze piętro. Bawił tam z kwadrans i zeszedł na dół wesół, promieniejący radością.
— No — rzekł do dorożkarza — czy się tobie kiedy w życiu chciało porządnie jeść?
— Oj, oj wielmożny panie.
— Ale tak porządnie, co się nazywa porządnie.
— Ileż razy... jak inny pan zgodzi na cały dzień i gania.
— No, to wiedz, że mnie się tak chce jeść i wieź mnie na plac Teatralny.
Dorożkarz ćwiknął biczem chude szkapy; pan Andrzej mówił do siebie półgłosem:
— Do mojej restauracyi nie pojadę, wyśmieliby mnie koledzy; pytaniom, żarcikom nie byłoby końca. Nie głupim się na to narażać, a łotr January, a niegodziwiec, kota ze mnie zrobił, w barszczyk mię ubrał, w brukiew, w pierwszą godzinę i jeszcze mówi, że los zrobiłem. Tak to zwykle bywa, gdy kto słucha rady młodszych, bo ostatecznie ten wartogłów jest odemnie młodszy... a tak jest... o całe prawie dwa lata... nie, o dwadzieścia dwa miesiące, tak... ja już byłem kancelistą etatowym, a on odbywał jeszcze aplikacyę. No, niech go tam, rozprawię ja się z nim na ostro...
Wszedł do handlu, kazał sobie podać bulionu,
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/100
Ta strona została skorygowana.