polędwicy, a potem butelkę dobrego wina, należało mu się to, po tylu przykrych przejściach i wzruszeniach.
Do domu wrócił o dziewiątej; żona już zabierała się do snu. Chodziła jeszcze po pokojach, sprzątała, zamykała kredens i szafy na klucz.
— Dobry wieczór, pani dobrodziejce — rzekł pan Andrzej.
— Dobry wieczór, panie mężu, spóźnił się pan...
— Jakto?
— U mnie zwykle herbata o godzinie siódmej...
— Tak?
— A tak. Teraz już posprzątane wszystko, sługa śpi; nie sposób budzić jej po nocy...
— Ano tak...
— I węgli szkoda. Po co dwa razy samowar nastawiać, kiedy można raz.
— Prawda, pani żono, święta racya, święta racya.
— Przykro mi to jednak, że pan mąż bez herbaty spać pójdzie, obiadu się nie jadło...
— Eh, może się gdzie i jadło...
— Ale herbatki się nie piło...
— Mała rzecz, głupstwo, ktoby na takie bagatelki zważał.
Z najweselszą miną pan Andrzej powiedział żonie «dobranoc» i spać poszedł, ona zaś szeptała do siebie:
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/101
Ta strona została skorygowana.