— Chowaj Boże, szanuję panią bardzo, ale obiad jadam o trzeciej, będę pani wierny aż do śmierci — ale brukwi ani powącham, asystować mogę przy każdej czynności, ale herbatę pić będę rano, po południu, w nocy, kiedy mi się tylko podoba.
— Boże! co za rozpusta! co to za rozpusta.
— Niech pani pozwoli szklaneczkę, jest wyborna; jaką pani woli, z rumem, czy z cytryną, a może śmietanki...
— Dziękuję.
— Proszę bez żadnej ceremonii, jak u siebie w domu, niech pani będzie łaskawa. Jest maszynka; o każdej porze mieć można...
— Nie to mi w głowie, mój panie.
— Więc?
— Wracamy do domu, panie.
— Ja nie myślę.
— Stanowczo?
— Stanowczo, pani.
— Więc cóż to ma być? rozwód, czy separacya? Kto na to będzie łożył, bo ja nie głupiam.
— I ja również.
— Więc cóż będzie?
— Nic proszę pani; będziemy mężem i żoną aż do śmierci.
— Ja też tego chcę.
— I ja również.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/104
Ta strona została skorygowana.