gwałtowniej, co pan Edward z przedziwną wytrzymałością znosi.
— Mieszkać już w tej budzie psiej nie sposób — mówiła.
— Mieszkał ojciec, dziad, dla czegóżbyśmy mieszkać nie mieli?
— Wielka sztuka! Dziad mógł mieszkać; raz że był dziad, a powtóre że za jego czasów ten dom nie był taki stary i taki zniszczony jak teraz.
— Ale zkąd!
— Był przecież niegdyś nowy, choćby za króla ćwieczka, czy wcześniej ale nowym być musiał.
— Bardzo o tem wątpię, moja Tereniu — odpowiadał flegmatycznie pan Edward.
Panią doprowadzało to do pasyi.
— Więc nie przypuszczasz, że ten dom kiedyś ktoś stawiał! Sądzisz, że spadł on z obłoków prosto do Woli Kociubskiej i stanął tu, na tem miejscu, odrazu taki stary, pokrzywiony i zrujnowany, jak go dziś widzisz?
— Co ja mam przypuszczać, moja Tereniu, albo nie przypuszczać. Nie jestem uczony; nie zajmuję się ani archeologią, ani historyą, tylko gospodarstwem. Mało mnie to interesuje, kto budował, co i kiedy budował... Wiem tylko, że wziąłem po rodzicach majątek z tym domem i oddam go dzieciom z tym domem, a po mojej śmierci budujcie sobie
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/111
Ta strona została skorygowana.