Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

i nic! Chcesz chyba, żebym się z dziećmi wyprowadziła do stodoły, albo do obory!
— Jestem aż nadto pewny, że tego nie zrobisz.
— Ciekawam, kto mi zabroni?
— Bo tam widzisz nie jest tak pięknie jak tutaj: w stodole zimno, tu ciepło, tu na jesieni kazałem wszystkie dziury w ścianach gliną pozalepiać; kosztowało mnie to grubo, ale chciałem ci dać dowód przywiązania.
— Tą głupią gliną?!
— Glina głupia nie jest; bo żeby nie glina i mech, toby człowiek z zimna, za przeproszeniem, umarł.
— Nie powtarzaj mi tych sentencyj, słyszę je od ciebie codzień aż do uprzykrzenia.
— Zapewne, codzień się pytasz, więc codzień odpowiedź słyszysz; gdybym nie odpowiadał, płakałabyś ze złości, że cię lekceważę i zbywam milczeniem.
— Jabym miała płakać? Ja?! Czy nie wiesz, kto jestem z domu.
— O ile sobie przypominam, Śmietankiewiczówna.
— Proszę! o ile sobie przypominam, w naszym rodzie kobiety nigdy nie płakały.
— To bardzo pięknie z ich strony.
— I nie znały co opór. Obie moje siostry, ta co jest za Kozłowiczem i ta co za Szczygielskim, mają wszystko, czego tylko dusza zapragnie.