rze zimowej, a zawsze w starym, zrudziałym cylindrze, w niebieskich okularach, dobrze był znany w całej dzielnicy miasta. Twarz miał szczupłą, wydłużoną, nos duży, trochę garbaty, faworyty czarne, a właściwie uczernione tylko, wąsów i brody nie nosił. Koloru ani wyrazu oczu z po za wielkich okularów poznać nie było można.
Był zamknięty w sobie, ponury i nieprzystępny. Gości nie przyjmował, służby nie trzymał, tylko przychodził do niego posługiwać rankami stary Grzegorz eks-woźny, taki sam mruk jak i pan Dominik.
Stróż krzywo na to patrzył, bo sam rad był za usługę zarobić, ale pan Dominik nie miał bynajmniej zamiaru rozstawać się ze starym famulusem, od Bóg wie ilu lat mu znanym i cieszącym się jego zaufaniem. Niegdyś pan Dominik urzędował i podobno dom miał swój własny na Zakroczymskiej ulicy, ale po wysłużeniu lat, urzędowanie porzucił i emeryturę brać zaczął, a dom sprzedał.
Miał się więc z czego utrzymać, chociaż, Panie odpuść, jakie utrzymanie to było. Stróż porządny żyje lepiej i większe ma wygody.
Mieszkanie wprawdzie z dwóch dużych dość stancyj i ciemnej kuchenki złożone, jak dla jednego człowieka, było aż nadto obszerne, ale dziwnie ponure, a że zaledwie dwa razy do roku w niem
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/125
Ta strona została skorygowana.