Rzadko się to jednak zdarzało. Mówiono, że dziad skarbów swoich strzeże i dla tego tak niechętnie dom opuszcza. Do mieszkania jego, oprócz Grzegorza, nikt nie miał przystępu, tyle tylko wiedziano, że drzwi są opatrzone bardzo mocnym zamkiem, że oprócz tego jest przy nich zatrzask i łańcuch żelazny.
Pewnego dnia pani Wincentowa, osoba utrzymująca sklepik wiktuałów, wybrała się w odwiedziny do swej przyjaciółki, prowadzącej taki sam proceder na Lesznie, przy samym końcu tej ulicy, za Żelazną.
Było to przed południem. Szła sobie kobiecina spokojnie, rozmyślając o różnych kłopotach, gdy wtem o mało nie krzyknęła z przerażenia. Po drugiej stronie ulicy szedł jegomość chudy, wysoki, w płaszczu, w okularach, w zrudziałym cylindrze na głowie — pisz, maluj, pan Dominik.
Wydało się to dobrej kobiecinie wprost niemożliwem, aby ten człowiek, który mało z domu wychodzi i okolic Starego Miasta prawne nigdy nie opuszcza, mógł znaleźć się na końcu Leszna. Coby go tam sprowadziło, jaka potrzeba?
Aczkolwiek pani Wincentowej nic na tem nie zależało, postanowiła jednak śledzić dziada; poszła więc za nim powoli, trzymając się w pewnem oddaleniu i nie spuszczając go z oka. Pan Dominik
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/129
Ta strona została skorygowana.