szedł dość żwawo, a że nogi miał długie i kroki duże robił, więc korpulentnej kobiecinie trudno było za nim dążyć. Była chwila, że chciała śledztwa zaniechać, ale ciekawość przemogła. Zadyszana, dreptała coraz prędzej, byle go z oczu nie stracić. Dość długo ta gonitwa trwała, aż nareszcie przed niepokaźnym domkiem drewnianym zatrzymał się pan Dominik i w okno zapukał.
Pani Wincentowa zatrzymała się także, co było jej bardzo na rękę; mogła przynajmniej odsapnąć po tak forsownym marszu.
Nie upłynęły trzy minuty, z domku wybiegła młoda dziewczyna; mogła mieć siedemnaście, najwyżej ośmnaście lat życia; ubrana skromnie, ale gustownie, w porządnem okryciu, w kapeluszu; jednem słowem panna. Wybiegła uśmiechnięta, wesoła i przywitała się z dziadziem serdecznie, jak z najlepszym znajomym.
On także się do niej uśmiechał.
— Toś ty taki ptaszek! — szepnęła jejmość — dowiem ja się o wszystkiem!
Złość i gniew dobrej niewiasty zwiększyły się jeszcze i z tego powodu, że dziewczyna była bardzo ładna. Wysmukła, zgrabna, twarz miała świeżą, jak rozkwitająca różyczka, a oczy duże, czarne, a tak wesoło i figlarnie patrzące, że pani Wincentowa nie mogła się wstrzymać od westchnienia nad ogól-
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/130
Ta strona została skorygowana.