w okularach, w zrudziałym cylindrze na głowie... jednem słowem pan Dominik.
Wyszedł i powoli, nie śpiesząc, przez Ś-to Jańską udał się na Stare Miasto i zniknął w bramie domu, w którym mieszkał.
Od śmierci nieboszczyka drugiego męża, pani Wincentowa nie miała podobnie nadzwyczajnego wydarzenia.
Nic innego, tylko chyba takich panów Dominików musi być w Warszawie dwóch.
Pobiegła natychmiast do przyjaciółek i opowiedziała z wszelkiemi szczegółami całą swoją wyprawę, spodziewając się, i słusznie, że wywoła nadzwyczajne wrażenie; tymczasem stało się wprost przeciwnie, kumoszki wysłuchały, pokiwały głowami i jednozgodnie orzekły:
— Przywidziało się pani, albo też...
— Co albo?
— Chce nas pani manić — ale my nie dzisiejsze. Wszystko co pani mówi, jest to «zawracanie». Widziałyśmy go na swoje oczy rano i teraz, zkądby się zaś wziął na Lesznie i jeszcze z jakąś panną... Żarty!
— Mogę na to przysiądz, na swoje własne oczy widziałam; szedł sam a potem z nią, a potem do dorożki wsiedli i pojechali.
— Komedya doprawdy. Dawnoż to było?
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/132
Ta strona została skorygowana.