Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

— Dopiero, tylko co z Leszna wracam i nie na piechotę, ale tramwajem jechałam.
— No, moja pani, to dziwne, bo on dopiero co z Piwnej ulicy przyszedł, a że tam obiady jada, to wiadoma rzecz. Tyle lat na to patrzymy.
— To już ja nie wiem — odrzekła pani Wincentowa, mocno zmieszana. — Nie jestem ani szalona, ani ciemna; oczy Bogu dziękować mam dobre. Sama patrzyłam, sama widziałam i przysiądz mogę na to. Chyba że dwóch takich samych jest, jeden tu, drugi na Lesznie.
— Ech, gdzieby znów.
— Chyba że brata ma.
— Taki odludek!
— Powiadam wam, moje panie — zapewniała pani Wincentowa — taki płaszcz, kapelusz, okulary — nawet ruch taki sam.
— A głos?
— Głosu, co prawda nie słyszałam.
— A no, widzi pani, wszystko mogło być podobne i takie same a głos inszy; po głosie zaś najłatwiej człowieka poznać, nawet po ciemku. Źle się pani spisała, trzeba było do niego zagadać.
— Nie wypadało... zresztą o czem-że z takim rozmawiać?
— O la Boga, cóż łatwiejszego? Trzeba było za-