Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

pytać grzecznie: proszę pana, którędy na ulicę Żytnią? — I tak czy siak, bąknąłby coś przecie.
— Prawda, święta prawda, moja pani kochająca. Jutro idę na Leszno — i niech się co chce dzieje, bylem tylko spotkała dziada, zaraz go z miejsca zaczepiam. Naumyślnie pójdę, żebym tak świąt szczęśliwie doczekała.

III.

Przez zakurzone okna z trudnością dostawało się słońce do sypialni pana Dominika, a gdy dzień był pochmurny, to w izbie panował mrok zupełny.
Właśnie był ranek czerwcowy, posępny, na niebie gromadziły się chmury, zapowiadające burzę, stary zegar godzinę siódmą wskazywał. Pan Dominik wstał, ubrał się w szlafrok i poszedł otworzyć mocno zaryglowane drzwi i zdjąć łańcuch, o tej porze bowiem Grzegorz — punktualny jak najlepszy zegarek — przychodził. Właśnie gdy pan Dominik z wewnątrz łańcuch odczepiał, on już z zewnątrz za klamkę trzymał; i tak się spotykali przy tych drzwiach codzień, o tej samej minucie, a prawie że i sekundzie.
Zgrzytnął rygiel w zamku, brzęknął łańcuch, Grzegorz wszedł i ukłonił się pokornie:
— Moje uszanowanie panu radcy.