Zawsze radcą pana Dominika, jeszcze z biurowych czasów, tytułował.
— Jak się masz, stary, cóż słychać?
— Dziś wszystko, do usług pana radcy, niepomyślnie.
— A cóż się stało?
— Niby nic, a przecież...
— Mówże.
— Chociaż pan radca, jako człowiek edukowany, w takie rzeczy nie wierzy, ale ja już wypraktykowałem, że ile razy mi się żaba śni, tyle razy coś brzydkiego stać się musi nieodmiennie, a właśnie dziś żaba mi się śniła.
— Pleciesz sam nie wiesz co. Pewnie opiłeś się piwska na wieczór i miałeś sen niespokojny.
— Do usług pana radcy — rzeczywiście trochę się piło, trochę na Dunaju, a trochę na Mostowej. Wczoraj bo jeden mój przyjaciel imieniny obchodził; ale piwo piwem, a żaba żabą, i właśnie od samego rana złe znaki są. Naprzód jest pochmurno i tylko patrzeć chlapaniny i błota, powtóre — o!
— Cóż?
— Pana radcy but z lewej nogi pić chce. Wczoraj jeszcze, kiedym go czyścił, był calusieńki, a dziś oto gębę rozdziawił, dycht, pisz, maluj, jak żaba.
— A to łajdak! — mruknął pan Dominik.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/135
Ta strona została skorygowana.