— Święta prawda, tylko że, do usług pana radcy, nie wiem dobrze kto...
— Szewc! szewc! wyraźnie ci powiadam, że szewc! Co to za rzemieślnicy dzisiaj są, wszakże to prawie nowe buty, wprost z kopyta, kiedyż ja je sprawiłem?...
— Zaraz przypomnę... aha! już wiem, wiem doskonale, jak dziś pamiętam, na święty Marcin będzie tym butom akurat cztery lata.
— No widzisz i już naprawki, już reparacye!
— Godziłoby się je podzelować, panie radco.
— Zwaryowałeś stary, czy co? Pokaż no ten but bliżej.
Pan Dominik wziął but do ręki, pilnie go obejrzał i rzekł:
— Żadnych zelowań nie potrzeba... tu oto zeszyć, tu łatkę dać i dość. Założyłbym się, że już przy robocie poderznął skórę nożem, żeby prędzej pękła...
— Oni tak robią, do usług pana radcy, o robią. Ja to wiem, bo jeszcze jak byłem młody, to miałem ciotkę za szewcem. Pomarli oboje, świeć Panie nad ich duszami, ale na fuszerkę tam szło.
— Dajże mi pantofle, tamte lepsze, a jak pójdziesz po bułki, buty daj do zeszycia, a targuj się, pamiętaj, targuj się...
— Dobrze, panie radco — a bułeczki?
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/136
Ta strona została skorygowana.