fajczarnia, a na niej z dziesięć cybuchów. Wybrał pan Dominik najdłuższy, fajkę grubym tytoniem nałożył i zapalił.
— Obrzydliwy nałóg — monologował półgłosem — ohydny, ale cóż, nie mogę się oprzeć, to już nad siły moje. A tyle pieniędzy z dymem idzie. Aj, panie Dominiku, panie Dominiku, gdzie twoja siła woli? gdzie twój charakter? Głupiej fajki nie możesz się pozbyć. Czyż naprawdę nie możesz. O tak, nie mogę, nie mogę. Może dla tego że głupia, nie zdołam obejść się bez niej.
Tak rozmyślał pan Dominik, paląc fajkę i monologując, gniewając się sam na siebie i rozkoszując jednocześnie dymem, który sinawemi kłębami wlókł się po stancyi. Gdy tak palił i dumał i perorował do siebie, usłyszał przededrzwiami żywą sprzeczkę. Rozróżniał w niej wyraźnie dwa głosy: gruby baryton i cienki sopran kobiecy.
Zanim zdążył zmiarkować co jest, do pokoju wpadł Grzegorz, dziwnie zaaferowany i zmieszany.
— A, proszę pana radcy, do usług, tego jeszcze u nas nie bywało!
— Co?
— Tak, owak, rozmaicie można sądzić, ale wizyt pan radca nie przyjmował.
— Jakich wizyt u licha. Czyż to ja jestem matka córek na wydaniu?
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/140
Ta strona została skorygowana.