dował się doskonały chleb, masło, konfitury, trochę wędlin, miodu, słowem takich smakołyków, jakich pan Dominik prawie nigdy nie jadał, a nigdy nie kupował.
Stryjaszek zrobił uwagę, że to niepotrzebne koszta i zbytki, ale, ostatecznie, kosz przyjął i przyobiecał, że przyjedzie na wieś za kilka tygodni.
Pani Michałowa, uszczęśliwiona z obietnicy, odjechała do domu, pożegnawszy stryjaszka jak umiała najczulej.
— No i cóż, Grzegorzu — rzekł pan Dominik, wskazując na kosz, przez kuzynkę zostawiony — piękna spiżarnia, co?
— Do usług pana radcy, to nawet nie spiżarnia, ale cały spichlerz. Godna to musi być pani i szczera, skoro miarkuje, że w Warszawie drożyzna i że za każdą prowizyę trzeba gotowym groszem płacić. Wspaniała pani, ja to zaraz poznałem.
— Zobacz-że co tam w środku jest, powyjmuj i poustawiaj w porządku.
Grzegorz otworzył kosz i wyjmował sztuka po sztuce, nie tając zachwytu, jaki w nim dary pani Michałowej wzbudzały.
— O, jaka szkoda — mówił — że się dziś po bułki chodziło, toż tu chleba bochen, do usług pana radcy, aż pachnie; musi to być znaczny dwór, skoro w nim takie chleby pieką.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/146
Ta strona została skorygowana.