Grzegorz garderobę na stole rozkładał, a pan Dominik przyglądał się każdej sztuce i przez okulary i bez okularów, podnosił do okna, nareszcie zmęczony, westchnął ciężko i rzekł:
— Nie obejdzie się bez krawca...
— A nie — potwierdził Grzegorz — podług mego pomiarkowania, tylko krawiec będzie mógł coś wyspekulować.
— Ale który?
— Jest ich, do usług pana radcy, kopami, ja sam z piętnastu chyba znam.
— Więc jakże myślisz?
— Ha, inaczej nie będzie, tylko trzeba którego sprowadzić. Jednego znam, na Podwalu ma sklep, znaczny krawiec, do usług pana radcy, ojciec jego też krawcem był. Takie kury, to rodem czubate. Sprowadzić?
— Dziękuję, nie chcę frontowych elegantów, tacy drą bez miłosierdzia.
— I to racya. Więc może prywatnego, na Ślepej ulicy mieszka, warsztat prowadzi, czeladników ma dwóch, też porządny majster.
— Także zdzierca.
— Tedy już sam nie wiem, kogo mam wołać.
— Kogo chcesz, byleby był tani, bo ja pieniędzy na wyrzucenie nie mam. Licho mnie skusiło przyjąć to zaproszenie na wieś, tylko wydatek niepotrzebny.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/149
Ta strona została skorygowana.