— Masz racyę stary... Elegancko, ale z kredką...
— Jeżeli z kredką, to już chyba najlepiej będzie zawołać Abrama. Że mi to odrazu na myśl nie przyszło!
— Cóż to za jeden?
— Krawiec, do usług pana radcy; na Krzywem Kole mieszka i można sprowadzić go każdej chwili, i o szewcu godziłoby się też pomyśleć — z tą przyszczypką pan daleko nie zajedzie.
— Licho nadało! Krawcy, szewcy, szczęście że kapelusz jeszcze dość świeży, a rękawiczek jest w komodzie kilka par. Pyszne rękawiczki, dziś już takich nie robią, skórka jak żelazo.
Powlókł się Grzegorz po Abrama, ale nie znalazł go zaraz, dopiero na drugi dzień przyłapał go w mieszkaniu.
Przyszedłszy, obejrzał całę szatnię okiem wytrawnego znawcy, cmokał ustami, gładził brodę, nareszcie po długim namyśle rzekł:
— Jabym panu radcemu poradził, że do tej garderoby jeden doktór nie wystarczy, trzeba zrobić konsylium.
— Cóż wasan pleciesz, co to za żarciki?
— Uchowaj Boże! Jabym śmiał robić żarty z takiej osoby? z takiego pana? Nie, nigdy!
— Więc czegóż właściwie chcesz?...
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/151
Ta strona została skorygowana.