chciałaby chociaż na trzy dni przed śmiercią żyć, jak przystoi na damę dobrze urodzoną.
Trzy córeczki państwa Edwardów: Klarcia, Romcia i Michasia, były już w tym wieku, że należało pomyśleć o otwarciu gościnnych salonów i dać młodzieży możność bywania w Woli Kociubskiej w charakterze konkurentów — ale pani Edwardowa napróżno kołatała o to. Najobfitsze potoki wymowy, niby rozhukane fale morskie o skałę, rozbijały się o skąpstwo tego dziwnego człowieka.
— Panienki są jeszcze młode — mówił — mogą czekać.
— Przepraszam cię, mężu — oponowała pani Edwardowa — ja w wieku Klarci będąc, miałam już nieszczęście być twoją żoną.
— O ile sobie przypominam, mówiłaś wówczas, że jesteś szczęśliwa zupełnie; są nawet na to dowody piśmienne.
— Ciekawam jakie!
— Własnoręczne listy twoje do matki.
— Nie chciałam jej martwić, pisząc prawdę; a powtóre, byłam jeszcze wówczas tak młoda i niedoświadczona, że nie miałam pojęcia, na czem właściwie polega szczęście.
— I to być może, nie wynika ztąd jednak, że trzeba wydawać huczne bale i spraszać gości z całego świata, skoro pieniędzy na to nie ma.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/160
Ta strona została skorygowana.