gniętym kłusem przez wieś, polną dróżką, ku obszernym łąkom i bagnom, gdzie rzeczywiście błotnego ptactwa, a zwłaszcza kaczek, była wielka obfitość. Pan Dominik usadowił się wygodnie i palił cygaro, z najlepszego gatunku, jaki można było znaleźć w sklepie pani Pechmanowej, w sąsiedniem miasteczku. Sam Wicuś te cygara wybierał i kupował specyalnie dla dziadka, a zdaje się, że trafił mu do gustu, gdyż pan Dominik palił je z widoczną przyjemnością.
Pogoda sprzyjała wycieczce, dzień nie był zbyt gorący, lekkie chmurki co chwila zakrywały słońce, rzucając na pola cienie przelotne. Neron i Medor, owe dwa najznakomitsze w Europie wyżły, biegły w podskokach przy bryczce.
— Jakże dziadzio dobrodziej znajduje nasze wiejskie życie? — zagadnął Wicuś.
— Nic do życzenia, pyszności, bardzo mi się podoba.
— To też niech dziadzio porzuci Warszawę i osiedli się na stałe.
— A nie, tego nie zrobię.
— Dla czego? Czyż dziadek ma jakie obowiązki, czy jest od kogo zależny?
— Obowiązki albo mam, albo nie mam, a co się tycze niezależności, to... szeroko, widzisz, Dawid o niezależności pisał. Mogłoby się komu zdawać, Bóg wie co, a jest grubo inaczej.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/167
Ta strona została skorygowana.