Józia wygodnym powozikiem i parą ognistych kasztanków — odjechał.
Pan Piotr, mąż pani Julii i pan Michał, mąż pani Heleny, spotkawszy się w polu, przy kopczyku granicznym, nazajutrz po odjeździe bogatego stryjaszka, podali sobie ręce i obadwaj westchnęli tak, jak gdyby im wielki ciężar spadł z ramion.
— No — rzekł pierwszy — stryjaszek odjechał; ponieważ nikt nie słyszy, możemy sobie nawzajem powinszować i powiedzieć: chwała Bogu. Ja przynajmniej tak myślę.
Pan Michał odpowiedział:
— Moje własne myśli powtarzasz, kochany szwagierku; gdyby tak pobył u nas jeszcze z miesiąc, to doprawdy nie wiem, czybym wytrzymał. Dla żony się to głównie robiło i dla różnych nadziei oczywiście.
— Wierzysz w nie?
— Człowiek, widzisz, ma taką naturę, że chętnie wierzy w to, co może być dla niego dobrem, ja więc, chociaż niezupełnie, ale tak, piąte przez dziesiąte wierzę, a ty?
— Ja bo uważam tak: oprócz naszych żon, sukcesorów Dominik nie pozostawia; jeżeli więc testamentu nie zrobi, to oczywiście coś nam kiedyś kapnie.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/178
Ta strona została skorygowana.