na niego Grzegorz, zawiadomiony listownie w dniu przybycia.
Nic się nie zmieniło w tych ponurych, wpół ciemnych stancyach, tylko kurz grubszą warstwą rozłożył się na staroświeckich gratach, tylko pajęczyny więcej przybyło. Taki sam mrok tu panował, co dawniej i taka sama stęchlizna.
Grzegorz na przyjęcie pana Dominika stawił się wygolony, z miną bardzo uroczystą i zaraz na wstępie zameldował, że wszystko jest w porządku i że ani jedno ździebełko z inwentarza pana radcy nie zginęło. Ośmielił się też delikatnie zapytać, jaki jest stan szanownego zdrowia pana radcy i czy się mu wieś podobała?
— Zdrowie przywiozłem doskonałe, a wieś podobała mi się niezmiernie, może dla tego, żem już tak dawno z miasta nie wyjeżdżał, dość, że nie żałuję tej wycieczki... Zauważył przytem radca, że herbata, którą mu właśnie Grzegorz podał, jest jakaś dziwna i niesmaczna.
— Z tej samej paczki, która była napoczęta przed wyjazdem.
— Więc może woda niedobra.
— Z tegoż samego wodociągu, co i przed wyjazdem.
— Szczególna rzecz; dziwnie mi nie smakuje.
— Przyzwyczaił się pan radca dobrodziej na wsi
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/182
Ta strona została skorygowana.