krzyczał jakby go kto ze skóry obdzierał, że rozbój chcę robić; dawał tylko pięć — ale że bardzo go żona oprymowała i córka i przyszły zięć — i przyjaciele się także w to wdali, więc stanęło na sześciu. Trzy dni targowanie to trwało i tylem zyskał, że mnie przez ten czas piwo nie kosztowało ani jednego grosza, a piło się sporo.
— No, to zrobiłeś niezły interes, ale ja trochę lepszy.
— Też pan radca sumę ulokował.
— Nie moją, mój kochany; zkądbym ja sumy do lokacyi posiadał?! Cudzą sierocą, ale na siedm procent i także pewne. — Miałem z tem dość ambarasu, lecz przynajmniej spokojny jestem, że grosz sierocy nie przepadnie.
— Aha, to już wiem, czyje to pieniądze.
— Zkądże możesz wiedzieć czyje?
— Zapewne córeczki po nieboszczyku panu Marcinkowskim, który z panem radcą w jednej sekcyi pracował... Może nie zgadłem?
— No, zgadłeś; tak, to jej pieniądze.
— Pamiętam doskonale; nie szczęściło się tym państwu, chociaż nie byli biedni i mieli ładne widoki. Ona młodo umarła, on jakoś wkrótce po niej, sierotka została. Tak, pamiętam jak dziś.
— Ale tego nie mogłeś wiedzieć, że ja się tem dzieckiem zajmowałem.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/185
Ta strona została skorygowana.