— Tak źle nie jest, dziadziu — odrzekł elegancki Wicuś — pieniądze zdrożały zapewne, ale kto je ma, może i teraz żyć porządnie i jako tako radzić sobie na świecie.
— Kosztowna to rada.
— Eh, co tam! Kosztowna czy niekosztowna; skoro inaczej być nie może, musi być tak jak musi. Niech dziadzio się nie wymawia i nie marudzi. Pojedziemy.
Pan Dominik wymawiał się jak mógł, ale w obec nalegań i serdecznych zapraszań Wicusia, musiał ustąpić i pojechał. Przy bardzo wystawnem śniadaniu i butelce wina w pierwszorzędnym handlu, kiedy humor trochę się ożywił, a na bladą zwykle twarz pana Dominika wystąpiły rumieńce, Wicuś uznał, że nadeszła chwila stosowna do rozwinięcia bardziej wyraźnej i energicznej akcyi dyplomatycznej. Zaczął tedy, nastroiwszy głos na tony bardzo minorowe, żalić się, że jest mu bardzo ciężko na świecie.
— Gorączka czynu — mówił — pali mnie jak ogień. Czuję, że zrobiłbym wiele, bardzo wiele, ale pola nie mam i w tem jest właśnie moje nieszczęście; nie ma pola, bo nie ma środków.
— Jakiegoż tobie pola trzeba? — zapytał pan Dominik.
— Ha, pola... oczywiście znalazłoby się, mam
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/193
Ta strona została skorygowana.