Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/194

Ta strona została skorygowana.

nawet upatrzone. Trafia się, proszę dziadzi, folwark duży, możnaby go wziąć w administracyę poręczającą, po prostu w dzierżawę, ale...
— O cóż idzie — bierz.
— Łatwo to powiedzieć. Kaucyę trzeba złożyć, roczną ratę z góry, dom wyporządzić, kupić inwentarz, mieć fundusz na prowadzenie gospodarstwa, na pierwszy rok przynajmniej — a to wynosi...
— Ile?
— Najmniej trzydzieści tysięcy; nie jest to suma nadzwyczajna, ale bądź co bądź, gdy jej w danej chwili nie ma...
— Hm, hm, to u ciebie trzydzieści tysięcy nic nadzwyczajnego, tak to łatwo wymawiasz.
— Zapewne, są przecież setki tysięcy i miliony. W Ameryce naprzykład, dziś milionerów już nie rachują, tylko...
— Kogóż u licha?
— Miliarderów, dziadziu dobrodzieju.
— Miliarderów, a to koniec świata! Ciekawym co taki pan robi z tyloma pieniędzmi.
— Żyje.
— Jakto? tylko żyje! Ależ chłopcze, będąc miliarderem, można dokonywać nadzwyczajnych czynów; będąc miliarderem, można zakładać banki, budować koleje.
— A czemuż dziadzio tego nie robi?