— Bardzo mi przykro, że dziadzio nawet odpowiedzieć mi nie chce.
— Ależ nie, owszem, odpowiem, tylko taka rzecz wymaga namysłu; ja jestem człowiek stary, więc zanim co postanowię, muszę dobrze rozważyć.
— W zasadzie jednak, dziadzio prośby mej nie odrzuci?
— Zapewne, zapewne. W zasadzie dla czegóżby nie. Zresztą tak czy owak, to co mam, stanie się kiedyś waszą własnością, do grobu z sobą nie zabiorę nic, oprócz czarnego garnituru, któregobyś ty z pewnością nie nosił, gdyż wyszedł już z mody. Grzegorz ma polecone, aby mnie w nim pochował.
— Co tam o śmierci myśleć! Na to zawsze jest czas. Niech dziadzio kończy kieliszek, bo jeszcze mamy w butelce sporo, a szkoda takiego wina marnować.
— Szkoda, masz racyę, mój Wicusiu, że szkoda — i powodowany już uczuciem oszczędności, żeby się wino nie zmarnowało, ciągnął pan Dominik kieliszek za kieliszkiem, kropla za kroplą, delektując się trunkiem, który go rozmarzał i do snu usposabiał. Nareszcie, jakby przypomniawszy sobie coś nagle, zerwał się od stołu i rzekł:
— Wybacz Wicusiu, ale muszę cię pożegnać.
— Cóż tak nagłego?
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/196
Ta strona została skorygowana.