— Niechże się dziadzio da namówić. Bardzo byłoby mi przyjemnie.
— Nie, daję ci słowo, nie mogę. Bardzo dużo dziś chodziłem, przytem wino, któreśmy pili...
— Spodziewam się, że nie zaszkodziło.
— Nie, ale jestem po nim rozmarzony, senny, a zresztą czyż to tylko wino człowieka obezwładnia? W moich latach, to już lada co działa. Wzruszenie, zmartwienie; to ostatnie najbardziej.
— Jakież dziadzio zmartwienie mieć może; sam jeden, bez rodziny, bez obowiązków...
— Tak ci się zdaje.
— No, przecież o ile wiem, żonaty dziadzio nie był i nie jest, dzieci nie ma.
Pan Dominik westchnął.
— A tak — rzekł — żonaty nie jestem, nie założyłem rodziny, nie spłaciłem długu, jaki zaciągnąłem względem rodziców. Może za to Pan Bóg mnie karze...
— Co dziadzio dziś taki rozstrojony; coś w tem jest.
— Nic, nic, trochę chory jestem, odprowadź mnie do domu, położę się.
Stało się podług życzenia pana Dominika. Wicuś odprowadził go do domu i pomógł mu się rozebrać; niedługo też nadszedł Grzegorz, nastawił samowarek i po wypiciu szklanki herbaty pan Dominik usnął.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/201
Ta strona została skorygowana.