torki, jak tu jest na Krzywem Kole, na całym świecie nie ma. Temu siedm lat ze mną było bardzo źle, duch uciekał, myślałem, że już będzie kaput; tymczasem paniczu wielmożny, jak mi dała ziółek do picia, maści do smarowania i jakem wypił ośm szklanek herbaty z arakiem, jak tylko mogłem przełknąć najgorętszej, na drugi dzień byłem zdrów jak ryba. Jabym do naszego pana tę kobietę sprowadził, ale boję się, żebym nie obraził. On nie lubi, o, bardzo nie lubi, jak obcy ludzie przychodzą i kąty przepatrują.
— Wyście dziś całą noc nie spali, Grzegorzu — rzekł młody człowiek.
— Calusieńką, panie, oka nie zmrużyłem. Ha! cóż robić, tyle lat mojemu panu wiernie usługuję, więc tembardziej w chorobie opuścić go nie mogę. A ciężką noc miał dzisiaj nieborak, wciąż jęczał.
— I nie spał?
— Mało co, oczy miał otwarte.
— Mówił co?
— Nic; w gorączce był, mamrotał niewyraźnie, pokazywał, że mu się pić chce — dawałem limoniadę.
— Idźcież wy teraz, prześpijcie się, ja przy chorym posiedzę.
— Owszem, paniczu, pójdę i wrócę niedługo, spać chyba nie będę, przejdę się po ulicy, orzeźwi mnie powietrze.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/204
Ta strona została skorygowana.