Przecież bawił dziadka na wsi, urządzał mu polowanie, odwiedził go w Warszawie, uraczył dobrem winem, a teraz pielęgnuje go w chorobie. On, młody człowiek, który przyjechał do miasta, po to żeby się zabawić, bywać codziennie w teatrze, coś zobaczyć, rozweselić się, siedzi kamieniem przy łóżku chorego, podaje mu lekarstwo, poprawia poduszki, czuwa nocami, i nie szuka z tego chwały bynajmniej; nawet do rodziców nie napisał, że pan Dominik jest tak niebezpiecznie chory. Nie napisał, gdyż wiedział, że wieść taka rozeszłaby się bardzo prędko po okolicy i że do łoża chorego zbiegłyby się wszystkie siostrzenice, kuzynki, wnuczki, a na co? chory potrzebuje spokoju.
Nie sposób, żeby dziadek nie poznał się na dobrem sercu i delikatności Wicusia, niechże się pozna i niech żyje, to będzie o wiele lepsze, niż śmierć jego i podział majątku pomiędzy spadkobierców wedle prawa.
Dziadek stanowczo się pozna i poznał się, bo oto otwiera oczy, wyciąga do Wicusia rękę kościstą, wychudłą, istną rękę szkieletu i mówi suchym, bezdźwięcznym głosem:
— Wicuś... dobry chłopiec... poczciwe dziecko... Bóg ci zapłać.
Tyle tylko — i znowuż przymyka oczy i leży bezwładnie, nieruchowo, i gdyby nie miarowe podno-
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/206
Ta strona została skorygowana.