Ujrzawszy Wicusia, zarumieniła się i pomieszana rzekła.
— Przepraszam pana... widocznie omyliłam się.
— A kogóż pani szuka?
— Pana Dominika.
— To jest właśnie jego mieszkanie.
— Nie był już u nas od tygodnia, nie dał znać, zaniepokojona, przychodzę dowiedzieć się, co się stało.
— Dziadek mój jest chory.
— Dziadek pański! więc pan Dominik...
— Tak pani, jest moim dziadkiem ciotecznym, wujem mej matki, chory jest już od tygodnia.
— Ach Boże, czy to co groźnego?
— Choroba bardzo poważna.
— Panie, ja chciałabym go widzieć koniecznie, ja muszę go widzieć, atoli gdy pomyślę, że on leży sam.
— Proszę pani, ja tu jestem ciągle, jest służący, a dwa razy dziennie przychodzi lekarz.
— Ja tu powinnam być przedewszystkiem.
— Czy dziadek jest krewnym pani?
— O, więcej niż krewnym! on jest moim najlepszym opiekunem, przyjacielem, ojcem. Panie! ja muszę go widzieć.
— Nie mogę mieć nic przeciwko temu — rzekł Wicuś, który poznał w nieznajomej osobę widzianą
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/208
Ta strona została skorygowana.