na Lesznie — niech pani raczy spocząć; ja pójdę zobaczę, czy dziadek śpi, ale ponieważ do wspólnie drogiego nam chorego sprowadziły nas obowiązki, z mej strony pokrewieństwa, ze strony pani zaś... wdzięczności.
— O tak panie, wielkiej bezgranicznej wdzięczności, przywiązania takiego, jakie tylko córka dla ojca mieć może.
— Więc — kończył Wicuś przerwane zdanie — ponieważ jesteśmy mu tak blizcy, przeto poznajmy się. Ja jestem...
Wymienił nazwisko i ukłonił się młodej osobie, ona szepnęła swoje i podała mu rękę.
— Niechże pani siądzie, uprzedzę chorego.
Pan Dominik leżał z przymkniętemi oczami. Wicuś pochylił się nad nim i wziął go za rękę.
— Dziadziu — rzekł — ktoś chce dziadzię odwiedzić.
— Nie potrzeba, nie, nie, niech mi dadzą leżeć spokojnie.
— Dziadziu, to jest panna Zofia.
Na dźwięk tego imienia, stary poruszył się żywo.
— Zosia? Zosia to jest, powiadasz?
— Tylko co przyszła.
— A, czyż mogłem się takiego szczęścia spodziewać, proś-że ją, proś zaraz.
Wicuś wyszedł.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/209
Ta strona została skorygowana.