by nie jego dbałość i staranność, kto wie Zosiu, czybyś w tej chwili rozmawiała ze mną. — A ty Wicusiu — dorzucił — zbliż się tu do mnie. Poznaj Zosię, nie jest ona moją krewną, ale kocham ją jak kochałbym własne dziecko, gdybym je miał. Jest to córka mojego kolegi biurowego, który umarł młodo — zajmowałem się trochę jej wychowaniem.
— Wszystkiem jesteś dla mnie, wujaszku...
— Ja już przedstawiłem się pannie Zofii — rzekł Wicuś — i bardzo mi jest miło poznać osobę, która jest tak szczerze przywiązana do mojego dziadka.
— Czem to dziecko dla mnie jest — mówił dalej pan Dominik — ty nie wiesz i wyobrażenia mieć nie możesz; jedyny to jaśniejszy promyk w mojem życiu, które upływało samotnie i smutno... a powiem, od lat kilkunastu i jedyny cel tego życia. Tak, moja Zosiu, wielką wyświadczyłaś mi łaskę, żeś przyszła, sądziłem bowiem, że cię już nigdy nie zobaczę.
Mówienie i zmęczenie wyczerpało siły starca, zamilknął i wpadł jakby w sen, z pod niedomkniętych powiek widać było białka oczu, wychudłe ręce złożył na piersiach. Oddychał coraz ciężej. Zosia pocichutku wyszła do pierwszej stancyi, młody człowiek za nią podążył.
— Panie — szepnęła do Wicusia — mnie się zdaje, że jest bardzo źle.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/211
Ta strona została skorygowana.