kwiatek nad grobem, życie i śmierć uosobione. Nie wiedział, czy marzy, czy śni, ale zdawało mu się, że istotnie w bladej smudze światła, wychodzącej z pokoju chorego widzi postać wysmukłą, przesuwającą się cicho, bez szelestu, niby cień. I zdawało mu się, że dostrzega więcej osób w ponurych izbach dziadka, że słyszy szmery rozmowy przyciszonej, odgłos stąpania ostrożnego, cichego, że widzi dwa światełka czerwone, dolatuje jego uszu westchnienie ciężkie i jakby płacz tłumiony...
Otworzył oczy.
W pierwszej stancyi, gdzie właśnie w fotelu się zdrzemnął, paliła się lampa, we drzwiach klęczał Grzegorz i powstrzymywał łkanie.
Wicuś zbliżył się do starego sługi.
— Co to? — zapytał szeptem.
— Ksiądz u chorego — odrzekł eks-woźny — niech wielmożny panicz tam wejdzie...
— Kiedyż? — która godzina teraz?
— Ósma już... niech panicz wejdzie... później powiem.
Na stoliku ustawionym przy węzgłowiu chorego i pokrytym białą serwetką, płonęły dwie świece. Ksiądz w komży i stule odmawiał modlitwy, opodal klęczał dziadek kościelny, Zosia i jakaś pani niemłoda. Wicuś ukląkł także.
Chory oddychał, lecz oczy miał przymknięte, od
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/213
Ta strona została skorygowana.