w obec tej kobiety, mieszczanki praktycznej i rozsądnej.
Chciał coś powiedzieć na usprawiedliwienie owych krewnych, do których grona sam należał; chciał zapewnić, że nie są ani chciwi, ani interesowni, lecz wstrzymał się, wiedział bowiem, że nadzieja spadku wszystkie uśpione dotychczas, lub też chwilowo tylko utajone pożądania obudzi, że ci, co się wczoraj kochali, niby całowali, staną się jak najzawziętsi wrogowie i o każdy grosz zawzięcie walczyć będą. Chłopiec to był rozpieszczony trochę, obałamucony przez pochlebstwa, przez zaślepione przywiązanie matki, ale w gruncie serca szlachetny. Teraz w obec tego tak smutnego widoku, w obec chorego starca, który lada chwila ostatnie tchnienie ma wydać, przypomniały mu się jego własne nadskakiwania i zabiegi, dyplomacya, z której się pysznił tak bardzo, przypomniały mu się wszystkie drobne okoliczności, i zawstydził się sam przed sobą, i jedno już tylko, ale prawdziwe, gorące, serdeczne życzenie miał, aby cudem jakim dziadek się podźwignął z choroby i niemocy, aby wstał, wrócił do zdrowia i rozrządził mieniem swojem sam, wedle własnej woli, jak chce i jak za właściwe uzna. Była chwila, że chciał uciec, odjechać daleko, jak najdalej, aby nie patrzeć na to pasowanie się życia ze śmiercią, na te chwile ostatnie, nie
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/216
Ta strona została skorygowana.