jej opiekuna. Miarowe gdakanie starego zegaru napełniało ją trwogą, wyobrażała sobie, że lada chwila, lada moment, skazówki zatrzymają się, że ręka ducha nie da im się dalej posuwać.
Chcąc odwrócić przygnębiające myśli, zaczęła rozmawiać z młodym człowiekiem.
Z początku rozmowa ta kulawo szła, ale wkrótce potoczyła się żwawiej. Wicuś dowiedział się szczegółowo, jaką rolę dziadek jego odegrał w życiu dziewczęcia, jak sumiennie i poczciwie zastępował jej ojca, jak wiernie strzegł mienia sierocego. Ten ostatni wzgląd, jak się zdawać mogło Wicusiowi, najmniej ją obchodził, głównie wychwalała dobroć pana Dominika, jego sposób obejścia się z nią, uprzedzanie wszelkich jej życzeń, tę troskliwość drobiazgową, prawie że macierzyńską — kobiecą.
Wicuś słuchał tego opowiadania z wielkiem zajęciem i uwagą, wpatrując się w piękną twarz dziewczęcia, w oczy duże, pełne wyrazu i inteligencyi. I zdawało mu się, że on twarz tę już gdzieś widział, że te rysy zna, że takie same oczy spotykał.
Spotykał je istotnie, może w wyobraźni młodzieńczej, w marzeniach.
Pan Dominik przepędził noc zupełnie spokojnie. Rano, skoro się tylko widno zrobiło, doktór przyszedł. Siedział przy chorym, badał go — gdy już
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/218
Ta strona została skorygowana.