soły. Stary kawaler z rozrzewnieniem patrzył na te objawy przychylności i dziękował za wszystko. Błogosławił on w duchu swoją chorobę, gdyż ta dała mu poznać, że nie jest tak opuszczony i samotny jak sądził, że ma na świecie życzliwych.
Grzegorz widząc, że pan jego do zdrowia powraca, nie mógł wytrzymać dłużej, upił się z radości, ale solennie, co się nazywa, w tej samej bawaryi, gdzie sobie zawsze podchmielał i której gospodyni takie częste zmartwienia miewała.
Podziw był wielki między stałymi gośćmi tego zakładu, wiedzieli bowiem wszyscy doskonale, że «stary bogacz» jest na ostatnich nogach i że się na śmierć dysponował, jedna tylko gospodyni nie dziwiła się bynajmniej, dowodząc, że skrzypiącego drzewa najdłużej. Na poparcie swej teoryi przytaczała fakt, że nieboszczyk jej mąż, człowiek zdrów i gruby jak dwóch rzeźników, prawie wcale nie chorował.
— Ledwie że się jednego dnia położył, a już na drugi dzień nie żył. A dla czego? Bo właśnie tęgi był mężczyzna i zdawało się, że sto lat pożyje. Tymczasem nieprawda... a taki co jak cień łazi, to łazi do późnej starości i nic mu.
— I pani nie ułomek — zauważył Grzegorz — a jakoś chwalić Boga, na pogrzeb się nie zanosi.
Bardzo chętna do rozmowy gosposia i ten na
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/220
Ta strona została skorygowana.