dynem marzeniem, jedynym celem życia była ona tylko.
Póki dziadek był w okresie rekonwalescencyi, młody człowiek widywał Zosię codzień, gdyż przychodziła pana Dominika odwiedzać, lecz z wyzdrowieniem staruszka wizyty te ustały. Pan Dominik sam jeździł na Leszno i codzień kilka godzin w małym domku przepędzał. Udało się Wicusiowi dwukrotnie wprowadzić dziadka w dobry humor, tak że pozwolił sobie towarzyszyć, udało mu się kilka razy widzieć pannę Zofię na ulicy i ukłonić się jej zdaleka, ale na tem się wszystko kończyło. Pan Dominik tak się jakoś zręcznie wymykał, że niepodobna było go dopilnować, samemu znów iść wprost nie wypadało, tem bardziej, że opiekunka Zosi nie zapraszała zbyt czule.
Jednego dnia Wicuś spotkał dziadka w ogrodzie. Domyślał się, gdzie starowina dąży i postanowił bądź co bądź, towarzyszyć mu koniecznie.
— Dokąd dziadzio tak śpieszy? — zapytał.
— Ja śpieszę? ależ nie, moje dziecko, bynajmniej nie mam nic pilnego. Owszem, chciałem usiąść i spocząć.
— Jednak zdawało mi się.
— Mój kochany, człowiek w moim wieku i po tak ciężkiej chorobie, choćby chciał, to już śpieszyć nie może, już nie chodzi, ale raczej łazi jak żółw.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/224
Ta strona została skorygowana.