— Swoją drogą na Lesznie jest dziadzio codziennym gościem.
— Także nie...
— Wczoraj dziadzio był.
— Ale dziś nie.
— Bo jeszcze czas.
— Otóż nie i bynajmniej nie mam intencyi tam iść.
— To doprawdy wielka szkoda.
— Dla czego?
— Byłbym dziadkowi towarzyszył.
— Proszę!
— Ja w tych dniach zapewne wyjadę, należałoby więc pożegnać panią Wojciechowską i pannę Zofię.
Pan Dominik nie odpowiedział zaraz, pochylił głowę i laską kreślił po ziemi dziwaczne jakieś figury. Po chwili dopiero zapytał:
— Więc naprawdę za kilka dni odjeżdżasz?
— Taki mam zamiar.
— Ale powiedz szczerze, pod słowem.
— Słowa na to dawać nie mogę, bo zamiar może się zmienić. Ja tu mam różne interesa w Warszawie.
— A mówiłeś mi, względem owej dzierżawy, poszukiwania kapitału. Cóż, jesteś bliskim celu przynajmniej?
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/225
Ta strona została skorygowana.