Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

ci dał fundusze. Liczyłeś tylko na mnie, a ja ci biedaku dopomódz w tem nie mogę.
— Ja już o tem nie myślę.
— Tem lepiej, mój Wicusiu, ale natomiast czem innem zaprzątnąłeś sobie głowę.
— Chyba się dziadzio myli.
— Zdaje mi się, że nie.
— Ale o cóż idzie?
— Podobała ci się moja wychowanka.
— O dziadziu!
— Nie zapieraj się, są pewne wrażenia, których ukryć nie można, pomimo wszelkich starań. Tobie się zdaje, że ja nie widzę, a ja widzę doskonale.
— A więc tak, przyznaję, panna Zofia podobała mi się — mało powiedziane, że mi się podobała, jestem nią zachwycony i bywać tam na Lesznie, jest mojem jedynem marzeniem i pragnieniem. Skoro dziadzio koniecznie chciał się dowiedzieć prawdy, oto jest prawda szczera.
— Od kilku dni polujesz na mnie, żebym cię tam zaprowadził.
— Nie zapieram się — i obecnie miałem ten zamiar.
— I powiedz, paniczu — rzekł pan Dominik surowo — do czego cię to doprowadzi, czego właściwie żądasz? Bo jeżeli to jest kaprys chwilowy i zabawka, to wiedz, że ja stanąłbym w jej obronie, ja,