który byłem i jestem opiekunem jej i zastępuję ojca, co ją osierocił przedwcześnie.
— O dziadku! — zawołał Wicuś z drżeniem w głosie — nie krzywdź mnie tak... to, co nazywasz kaprysem, jest uczuciem poważnem i głębokiem. Chcę bywać w zamiarach uczciwych, starać się o jej względy i poświęcić dla niej całe moje życie.
— Szczerze to mówisz?
— Czy dziadzio może wątpić?!
— Więc ożeniłbyś się z Zosią?
— Gdyby mnie tylko przyjąć chciała!
— I powiedz-że mój chłopcze, dokądbyś ją zaprowadził? czem zapewniłbyś jej utrzymanie i byt przyszłej rodziny.
Wicuś milczał, stary dalej ciągnął:
— Nie masz majątku, boć wiem przecież, że to, co posiadają twoi rodzice, jest zadłużone prawie nad wartość; nie przyzwyczajono cię do pracy, nie uzdatniono do zajęcia jakiegokolwiek samodzielnego stanowiska. Z czemże więc przyjdziesz do niej i co jej powiesz? Ona nie jest biedna, ojciec zostawił jej pewien fundusz; ja nim administrowałem i podwoiłem go tak, że względnie do naszych stosunków, Zosia jest panienka dość bogata. Któż ci uwierzy, że kochasz ją bezinteresownie; tyś przecie biedny, cóż więc naturalniejszego nad przypuszczenie, że dla jej majątku grasz komedyę miłości.
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/228
Ta strona została skorygowana.