Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

— O, mój dziadku, dla czegóż mnie tak sądzić mają?
— Poczekaj, pozwól dokończyć. Jeszcze masz jedno remedium, liczysz na mnie, na mój majątek.
— Nie, nie, protestuję, to nie prawda!
— Powoli, powoli, nie gorączkuj się. Ja dziś nie pójdę na Leszno i wyłącznie tobą tylko się zajmę. Trzeba raz wszelkie wątpliwości rozjaśnić, chodź ze mną i do mnie. Zgoda?
— Idę.
— Czy wierzysz, że życzliwy ci jestem?
— Najzupełniej.
— Tak, życzliwy i z całego serca, zaciągnąłem względem ciebie dług wdzięczności i spłacić go chcę.
— Wdzięczności?
— Nie spierajmy się o wyrazy, chodź.
Wyszli z ogrodu i wsiedli do dorożki, a wkrótce znaleźli się na Starem Mieście. Pan Dominik otworzył mieszkanie. W ponurych stancyach mrok już panował, gdyż słońce za mury się skryło.
— Siadaj — rzekł starzec do wnuka, siadaj i słuchaj. Sprawa jest ważna, proszę mi tylko nie przerywać!
— Słucham.
— Otóż wiedz o tem, że bardziej niż ci się zda-