brałeś się do rzeczy, z twoich rumieńców, których ukryć nie mogłeś, widziałem, że działasz jakby z przymusu, że ci to nie idzie. Następnie zachorowałem niebezpiecznie — przez ten czas widziałem cię przy sobie. Osłabiony, chwilami bezwładny zupełnie, miałem jednak przytomność umysłu, a wzrok i słuch, słuch szczególniej, tak bardzo zaostrzony, że najlżejsze szmery mogłem rozróżniać najwyraźniej. Obserwowałem cię bacznie, mój Wicusiu, i w postępowaniu twojem widziałem tylko dobre serce i szczerą chęć, szczere życzenie, żebym wyzdrowiał. Zdawało mi się, że czytam w twoich myślach i że nie mylę się. Kiedym był blizki śmierci, kiedy już przyjąłem wiatyk na drogę wieczności, kiedyście przy mnie klęczeli, słyszałem twoje westchnienia i jestem głęboko przekonany, żeś wtedy o majątku moim nie myślał.
Wicuś pochwycił rękę pana Dominika i przycisnął ją do ust.
— Tak, tak — rzekł — dziękuję dziadkowi za to przekonanie...
— Nie zmienię go też. Choroba, która pozwoliła mi poznać bliżej twój charakter, choroba, którą błogosławię, gdyż przekonała mnie, iż mam jeszcze życzliwe serca na świecie, ta choroba sprowadziła do mnie istotę, dla której pewną część mego życia poświęciłem. Tyś jej nie znał, nie wiedziałeś może
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/233
Ta strona została skorygowana.