Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/238

Ta strona została skorygowana.

ztąd pogłoska o moich bogactwach. Ponieważ byłem zawsze oszczędny i odkładałem na czarną godzinę, więc złożyłem sobie trochę, tyle, że mi przy emeryturze wystarcza na wszystko, a po śmierci mojej zostanie jakaś pamiątka dla wnuków. Otóż, mój Wicku, masz całego dziadka jak na dłoni, poznałeś starego skąpca, kochaj go i zasługuj na to, żeby on cię kochał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dwa tygodnie upłynęły jak jedno mgnienie oka. W domku na Lesznie było bardzo wesoło, a potem cień jakiegoś smutku przysłonił piękne oczy panny Zofii. Zamyślała się często, dopiero gdy jak zwykle pan Dominik po południu przyszedł, na twarzy jej malowało się ożywienie. Rozmawiali godzinami całemi, a zawsze o jednym przedmiocie. Zdarzało się niekiedy, że pan Dominik przychodził z miną tajemniczą i mówił:
— Jest list.
W takich razach twarz panny Zofii pokrywała się gorącym rumieńcem i rozmowa z wujaszkiem trwała dłużej niż zwykle.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W Suchej Wierzbie i w Zawrotkach kłopoty ciągłe. Gliksman stwardniał jak kość, a Handelsbrief nawet nie łaskaw jest rozmawiać ani o kredycie,