Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/44

Ta strona została skorygowana.

Ale już zapóźno na refleksye, już oto wpada czereda cała. Chłopcy przeskakują przez meble, mama z córką przeciskają się dyskretnie wśród gratów.
Walenty z ogromnym łoskotem rzuca tłomoki i kosze na podłogę.
— Ciociu!
— Najdroższa!!!
— Kloteczko!
— Julciu, Ernestynko! Ach i te drogie dzieciaczki! Adasiu! Bronisiu! Waciu! niechże was uściskam, pieszczoty złote.
— Klociu, serce moje.
— Najśliczniejsza ciotuniu!
— Jakże mi przykro, żeście trafiły na taki nieporządek. Na czem ja was posadzę?!
— Nic to, cioteczko, ja pomogę, ustawię meble sama.
— Ale co znowu! Weroniko! wnosić meble napowrót... Florka! natychmiast ma być kawa, przynieść ciasta z cukierni, pozamykać okna, bo cug. Jeszcze tu jesteście?!
— Niechże cioteczka pozwoli, ja się wszystkiem zajmę: proszę o kluczyki, jestem tu zawsze jak domowa...
— Julciu — odzywa się ciotka do pani Marcinowej — ty masz nie córkę, ale skarb. Kto tę dziewczynę weźmie...