to dopiero pączek... Ach, Klociu moja serdeczna, i myśmy były w tym wieku... Tego rodzaju objaw nic dobrego nie wróży, nic moja śliczna koteczko...
— Radziłaś się kogo?
— Wzywałam naszego doktora...
— I cóż?
— Moja droga, co chcesz! Taki doktorzysko prowincjonalny, a przytem stary, jak świat. On już zapewne zapomniał, z której strony jest w żydówce śledziona!... Jednak wzywałam go, bo czegóż człowiek nie zrobi dla dziecka... Przyjechał, zobaczył, namyślał się z pół godziny, zażył ze dwadzieścia razy tabaki — i wiesz co powiedział?
— Cóż...
— Powiedział, że na swędzenie nosa jeszcze nikt nie umarł, nawet w Grecyi! i że dobrze by było, żeby się panna przetrzęsła.
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, moja duszko, żeby Ernestynkę gdzie wywieźć. Pytałam, czy do wód? Dziad ziewnął dwa razy i powiedział, że jak chcę; można do wód, można i do morza; a jeżeli nie można ani do wód, ani do morza, to się i bez morza obejdzie. Więc ja w tem zmartwieniu przyjechałam do Warszawy, wezwiemy którego z tutejszych lekarzy, niech radzi, bo jestem w rozpaczy. Stefcia w Wądołkach pociesza mnie, że to tylko coś gastrycznego; Michasia w Górkach
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/46
Ta strona została skorygowana.