straszy, że to nerwy, a ja przeczuwam niszczęście... To suchoty, Klociu...
— Przecież w naszej rodzinie nikt na suchoty nie chorował, a babka Pelagja stu lat dożyła.
— Zapewne, w familii suchot nie było, ale na folwarku były; przyjęliśmy w roku zeszłym owczarza suchotnika i umarł... zresztą czy ja wiem, co mam o tem myśleć.
Rzekłszy to, pani Marcinowa zalała się rzewnemi łzami.
— Julciu moja — pocieszała ciotka Klotylda — nie rozpaczaj, dziś jeszcze poślemy po doktora.
— Tak, poślemy, ale jak doktór zapisze jej jakie źródła, albo morze, to cóż ja zrobię?! Wiesz, w jakich interesach jesteśmy... Biedny mój Marcinek ledwie zipie, jak mu o Warszawie wspomnieć, to jęczy, a cóż dopiero o morzu. Szkoda dziecka, moja Klociu, ach jaka szkoda!...
Pani Klotyldzie błysnęła świetna myśl.
— Julciu! — zawołała — nie upadaj na duchu; daję ci słowo, że jeżeli będzie potrzeba, to ja z Ernestynką pojadę. Nie mam żadnych obowiązków, a Ernestynkę kocham tak bardzo...
— Ach Klociu, jakaś ty dobra! Wdzięczność moja dla ciebie przez całe życie nie wygaśnie... Tyś nasz anioł opiekuńczy, tyś dobry genjusz rodziny!
Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/47
Ta strona została skorygowana.